Z tematem życia na emigracji chciałem się jeszcze wstrzymać, co najmniej do początku maja, kiedy to minie pół roku od wyjazdu. Pomyślałem, że taki mały jubileusz to będzie dobry moment na jakieś pierwsze wnioski. Stało się jednak coś, co wywołało u mnie sporo refleksji i myślę, że lepiej opisać je na świeżo. Jednocześnie, z góry zakładam, że nie jest to pierwszy, ani ostatni wpis dotyczący tego tematu, stąd oznaczenie jako część pierwsza.
W ostatni piątek odbył się w Londynie koncert, na którym nie mogło mnie zabraknąć. Co prawda, w Polsce Comę widziałem wcześniej już trzykrotnie, ale kiedy zdarza się okazja obejrzenia występu poza granicami kraju, pokusa jest nie do odparcia. Pod względem muzycznym, koncert był na bardzo wysokim poziomie (jak to zwykle bywa, w przypadku tego zespołu), ale nie tę kwestię chciałbym poruszyć. Coś całkiem innego i niespodziewanego sprawiło, że wyszedłem z występu dotknięty mieszanką niespokojnych odczuć pustki, zagubienia, tęsknoty i jakiegoś żalu. Pierwszy raz przytrafił mi się coś takiego, po jakimkolwiek koncercie. Dlaczego ten był inny niż pozostałe?
Na sali O2 Academy pojawiło się około 300-400 osób, oczywiście w 95-ciu procentach byli to Polacy. Z kolei wśród nich, zdecydowana większość to byli ludzie młodzi i to znacznie młodsi ode mnie. Grupa wiekowa 30+ stanowiła niewielką część publiczności. Tu uderza pierwsza myśli, jak wiele młodych ludzi (nawet nastoletnich) opuściło już ten kraj. A przecież to tylko nieliczna części londyńskich emigrantów, których wspólną cechą jest zamiłowanie do muzyki Comy i możliwość uczestnictwa w koncercie w piątkowy wieczór. Ale idziemy dalej, występ się rozpoczął, początkowo nieśmiała publiczność zaczyna się bawić, a z tłumu wyrazie bije jedna silna emocja: tęsknota. Podsłuchując przed koncertem rozmowy osób stojących obok mnie, zauważyłem, że większość rozmawiała o tym samym. Opowiadali sobie gdzie i kiedy byli już na Comie i jak podobał się im występ. Oczywiście wszyscy mówili o polskich występach, a dla każdego, tak samo jak i dla mnie, był to pierwszy raz w UK. Druga refleksja, każdy oczekiwał czegoś wyjątkowego, czegoś szczególnego, bo było to coś dobrze znanego we własnym kraju, ale kompletnie nowego poza jego granicami.
Oczywiście to są jedynie moje własne i bardzo subiektywne odczucia, ale myślę, że w miarę trafne. Znacznie więcej, i to w sposób bardziej dosadny, pokazał Piotr Rogucki, czyli wokalista i frontman zespołu. Jego stosunek do współczesnej polskiej emigracji jest raczej oczywisty. Przejawia się choćby w takich utworach jak Czas globalnej niepogody ("Moi koledzy siedzą w Anglii albo w USA, Tam przywabił ich bez trudu zarabiany szmal, Ziemia ojców ma tę moc, która im po nocach nie da słodko spać") czy Emigracja z płyty Hipertrofia. Sam się zastanawiałem (i nie tylko ja, bo słyszałem to w rozmowach innych) czy zespół okaże się na tyle ironiczny, grając jeden z tych utworów. Na szczęście nie byli, aż tak okrutni. Tym niemniej, zaczęli koncert od piosenki 0RH+, w której padają słowa: "Kropla dla Polski, Za Winkelrieda krwawy trud", podczas których Rogucki wyciąga rękę w wymownym geście Victorii. Publiczność odpowiada tym samym znakiem, podnosi się wrzawa i po raz pierwszy daje się odczuć tętniącą od niej tęsknotę za ojczyzną. Późnej podobne emocje były odczuwalne jeszcze kilka razy, między innymi po słowach Piotrka: "brakuje nam Was". Słowach, które jeszcze przez kilka godzin po koncercie dudniły mi w głowie. Pod koniec koncertu pojawiła się flaga Polski, która w finale powędrowała do lidera zespołu, co też wywołało silną reakcję publiczności. Ogólnie, całe te piątkowe wydarzenie było takim symbolicznym dialogiem pomiędzy tymi, co wyjechali z kraju, a tymi co tam pozostali. Oni mówili: "nie powinniście byli wyjeżdżać", a my odpowiadaliśmy: "pamiętamy o Was, myślimy o Was, ale musicie zrozumieć nas i naszą decyzję". Tak to bym opisał.
Ostatnia sprawa dotyczy bycia gospodarzem w danym miejscu. Zwykle bywa to tak, że zespół odwiedzający jakieś miasto występuje w roli gościa, a publiczność jest gospodarzem imprezy. Obowiązkiem każdego gospodarza jest odpowiednie przywitanie, ugoszczenie i zaopiekowanie się przybyłym, a na końcu pożegnać go tak, żeby chciał nas odwiedzić jeszcze raz. Co prawda, nie mam zastrzeżeń co do zachowania i reakcji publiczności, bo ta dała z siebie dużo i myślę, że artyści to docenili. Nie czułem się jednak w roli gospodarza. Nie czułem, że to ja witam gościa u siebie. Było raczej na odwrót, to my zostaliśmy ugoszczeni na tę krótką chwilę. To nami się zaopiekowano i podano ciepłej strawy i dach nad głową. Tą strawą, która tak rozgrzała nas od środka i sprawiła, że chociaż przez chwilę poczuliśmy się syci i tym domem, który schronił nas przed deszczem była ojczyzna. Niewielka, bo zaledwie pięcioosobowa ojczyzna, przybyła do nas i dała siłę na kolejne dni.
COMA - 0Rh+
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz