Praca, dom, samochód - trzy podstawowe
cele dzisiejszego obywatela. Już nie rodzina, dzieci, zdrowie, bo przecież
bez pieniędzy nie będzie nas na nie stać. Tylko, która z tych dróg
prowadzi do naszego przetrwania? W sumie, jakby się zastanowić, to może i dobrze,
że się tak dzieję. Chciwość i pycha, brak umiarkowania w wykorzystywaniu
surowców naturalnych, zatruwanie środowiska - sami sobie podcinamy gałąź, na
której siedzimy. Jakikolwiek kataklizm się nie wydarzy - zasłużyliśmy na niego.
A wszystko z niepohamowanej chęci posiadania pieniędzy -
współczesnego zniewoliciela ludzkości. Nie chcę zostać odebrany, jako
anarchista nawołujący do obalenia systemu. Po prostu, ludzie lubią
być zamknięci w określonych ramach, czy to społeczno-ekonomicznych, religijnych
czy jakichkolwiek innych. Widocznie taka jest nasza natura. Zastanawia mnie
tylko, czemu są takie jednostki, które potrafią się obejść bez tych kajdan?
Mówi się, że wyłamują się z ram. Nie prawda. Oni po prostu nie widzą ich, nie
mają potrzeby dać się w nich zamknąć. I niech tylko nikt mi nie mówi, że
wszystkie te ograniczenia zostały nam narzucone jeszcze przed naszymi
narodzinami, a my biedni nie możemy nic z tym począć. Jedyne, co nam pozostaje,
to przyjąć brzemię społeczeństwa, do którego należymy, założyć kajdany
środowiska, w którym się wychowujemy. Nasze wychowanie i narzucone
"normy" społeczne sprawiają, że już od dziecka wiemy, co jest
"dobre", a co "złe". Większość ludzi nawet nie stara się
spojrzeć, na to wszystko, obiektywnie i z pewnym dystansem. No bo jak? Skąd
nabrać takiego dystansu do otaczającej nas rzeczywistości? Z telewizji, radia, Internetu?
Niezależnej prasy? Nie rozśmieszajcie mnie, nie ma czegoś takiego jak
niezależne media, bo zawsze i wszędzie będzie komuś, na czym zależeć i ten ktoś
zawsze będzie starał się to przedstawić. Jedynym niezależnym medium możemy być
my sami, ale to nie jest takie łatwe, żeby odrzucić wszystko, co do tej
wiedzieliśmy, wyzerować swój światopogląd i spróbować go zbudować samemu, tak
od podstaw. Nie jest to łatwe, bo trzeba włączyć myślenie, a wbrew pozorom,
myślenie to bardzo zajęcie. Zwłaszcza w czasach, w których społeczeństwo jest
ogłupiane na wszelkie możliwe sposoby, bo samodzielnie myślący obywatel jest
niewygodny.
Mnie się udało uwolnić częściowo
od niektórych ram i dzięki temu żyje mi się łatwiej.
Wychowałem się z bardzo katolickiej rodzinie, i w przekonaniu, że szkoła, a
później studia zapewnią mi godną przyszłość. I co? Religia nie odpowiadała mi w
żaden sposób i ją porzuciłem całkowicie (może kiedyś poruszę ten temat w
osobnym wątku). A obecnie zawiedziony możliwościami, jakie mam po skończonych
studiach, nie zamierzam brać udziału w wyścigu szczurów. Postanowiłem
iść własną drogą. Drogą marzeń. Tych samych, których obecność musiałem ignorować
przez wiele lat, bo najważniejsze było zapewnienie sobie "dobrej
pracy" w przyszłości. A co to znaczy "dobra praca"? Czy to taka,
która daję Ci dużo pieniędzy, czy raczej dużo satysfakcji. Idealna to
taka, która da Ci jedno i drugie.
„Znajdź pracę, którą kochasz, a nie
przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu.”
Coraz popularniejsze
ostatnio powiedzenie i chyba za bardzo nadużywane, zważywszy na to,
jak niewielu ludzi do tego cytatu się stosuje. Ale pomijając to,
dochodzimy do sedna sprawy. To nie pieniądze są ważne, nie robienie
kariery kosztem zdrowia czy rodziny, ale zajęcie się tym, czym zawsze chciałeś.
Nie narzucanie na siebie sztucznych barier, bo społeczeństwo musi
mnie zaakceptować. To ty powinieneś decydować czy zaakceptować dane społeczeństwo,
a nie ono ciebie. Tak jak ja to zrobiłem. Odrzuciłem ciasne, duszne,
hipokrytyczne, małomiasteczkowe społeczeństwo na rzecz multikulturowej
mieszanki w jednym z największych miast Europy. Zrobiłem tak, bo tego
potrzebowałem. Tu też nie jest idealnie, ale ja czuję się znacznie lepiej,
swobodniej. Ja, nie społeczeństwo, które nawet nie zauważyło mojej
nieobecności. Po religii, to już drugi poważny krok do uwolnienia się z mojego
więzienia. I nie zamierzam na tym poprzestać.
Od wieku nastoletniego marzyłem zostać
muzykiem, grać na gitarze i koncertować z zespołem. Spędzać życie w trasach
koncertowych, na dobrej zabawie i przy ulubionej muzyce. Przy czym nie marzyłem
o statusie megagwiazdy i wielu zerach na koncie. Pragnąłem samego
stylu, wiecznie tułającego się po świecie rockmana, grającego w podrzędnych
spelunach za marne grosze. Byle wystarczyło na przeżycie kolejnego dnia.
Jeździć na motorze od miasta to miasta, codziennie poznawać nowych ludzi i
nowe miejsca. Być wolny od tej całej otoczki "poprawnego życia". Nie
na nim mi zależy, a niestety nie wiem, w jaki sposób, wszystko potoczyło się
zgodnie z "planem". Tylko nie moim planem, a z góry narzuconym,
przypisanym do nas wszystkim jednym i tym samym planem. Nauka, praca, śmierć.
Pomiędzy nimi powciskane są jeszcze elementy dodatkowe, które sprawiają,
żeby przypadkiem nie odejść od planu. Elementy, które mają uczynić
nasze życie łatwiejszym i bardziej przyjemnym. Dlatego musimy kupić
nowy samochód, zmywarkę, komputer, kosiarkę, 52 calowy telewizor i pakiet 200
cyfrowych kanałów - wszystkie w FullHD. Musimy pojechać do ciepłych krajów na
wczasy, żeby móc pochwalić się znajomym zdjęciami, musimy wyprawić
dziecku huczną komunię i wesele na 150 osób. Dlaczego? Bo robią tak
wszyscy! Bo takie są normy społeczne. Bo ktoś nam tak każe? Któż to taki? My.
Tylko i wyłącznie my sami, bo społeczeństwo to my. Każdy z nas jest małym
trybikiem, tworzącym wielką maszynę zwaną społeczeństwem. No więc robimy te
zakupy. I choć nas nie zawsze na nie stać, to przecież od czego są kredyty czy
zakupy na raty. I teraz dopiero stajemy się uwiązani, bo bank będzie nam dyszał
w kark i stąpał jak cień krok za nami, aż do dnia ostatniej spłaty. Mając 25
lat, skończyłem studia i tak naprawdę dopiero wtedy wszedłem w dorosłe życie...
z trzydziestoma tysiącami długu. No, ale zainwestowane pieniądze w
tytuł magistra, na pewno szybko się zwrócą - tak myślałem. Poszedłem dalej i
zaledwie dwa lata później byłem, a w zasadzie byliśmy wraz z żoną, o krok od
podpisania kolejnego wyroku. Tym razem prawie sto trzydzieści tysięcy na
dwadzieścia pięć lat, no ale mielibyśmy własne M2 o
powierzchni niespełna czterdziestu metrów kwadratowych. Byliśmy o krok,
wystarczyło już tylko podpisać umowę, ale coś się bardzo spieprzyło. I choć z
perspektywy czasu, nie jestem w stanie nazwać tego szczęśliwym zbiegiem
okoliczności, ale stało się jak stało, a umowa kredytu poszła do kosza. Nie
mogę jeszcze pominąć tych mniejszych pożyczek, to na zakup jakiegoś
zdezelowanego samochodu, to na nowy komputera, ogólnie życie na krechę. Takich
ludzi jak ja jest bardzo dużo, a mając na karku wierzyciela, przestajesz
patrzeć na siebie, a zaczynasz patrzeć na instytucje. Nie pracujesz już dla
siebie, ale dla nich. Boisz się stracić pracę, boisz się nawet ją zmienić.
Lepiej trzymać się swojej posady, bo nie wiadomo, co będzie w innym miejscu. I
choć praca ci się nie podoba przełożony cię wkurza albo znęca się
psychicznie, szef płaci mało, a wymagania stawia coraz wyższe, ty
jesteś szczęśliwy. Tak przynajmniej mówisz wszystkim dookoła, że cieszysz
się, bo masz stałą pracę, a pieniędzy wystarczy Ci na miesiąc. Ale dobrze
wiesz, że gdyby nie te kredyty i wydatki na rzeczy, których nie potrzebujesz,
ale potrzebuje społeczeństwo, to rzuciłbyś tę pracę i znalazł coś innego,
lepszego. Może za mniejsze pieniądze, ale dającego większą satysfakcję.
Za pomocą zbiegu wielu różnych czynników,
trafił się taki okres w moim dorosłym już życiu, że straciłem prawie wszystko
co miałem. Pozostał mi komputer, kilka książek i na szczęście tylko jeden kredyt
(ale ten to się będzie ciągnął jeszcze przez 7 lat). Dzięki temu zyskałem
szansę na zmienienie wszystkiego. System stracił przez chwilę
kontrolę nade mną, a ja powiedziałem dość! Rzuciłem pracę, pożegnałem z rodziną
i spakowałem dwie torby dobytku. W poniedziałek usłyszałem, że kolega jedzie za
granicę do pracy (bo weselę kosztuje - taka jest społeczna słuszność), a już w
sobotę siedziałem z nim w busie i z lekką dozą niepewności zastanawiałem się
jak to będzie, jadąc na obcy teren, bez żadnych znajomości, bez załatwionego
mieszkania, bez pracy. Ryzykowne? Może i tak, ale w mojej
ówczesnej sytuacji potrzebowałem trochę ryzyka.
Teraz żyję z dnia na dzień, nie planuję
przyszłości, nie potrzebuję mieszkania, samochodu i 52-calowego telewizora. Nie
potrzebuję posiadać rzeczy, które ktoś mi wmawia, że są niezbędne do życia. Czy
w wynajętym domu/mieszkaniu mieszka się gorzej niż we własnym? Dla mnie nie.
Czy korzystanie z komunikacji publicznej jest gorsze, niż stanie w korkach we
własnym samochodzie? Dla mnie nie. Oczywiście wszystko zależy od osobistego
punktu widzenia, ja mam swój i zauważyłem, że nie jestem jedynym człowiekiem
myślącym podobnie. Nie zależy mi na wielkich pieniądzach, na zawrotnej karierze
finansisty (to jest dopiero nuda), ani na szybkim awansie, więc w pracy się nie
spinam. A jak mnie zwolnią, to znajdę następną. Tyle, co zarabiam pozwala mi
się utrzymać i nawet (jak bym chciał) coś jeszcze odłożyć, bo nie wydaję
pieniędzy na rzeczy, których nie potrzebuję. A co ja teraz robię w wolnym czasie?
Gram na gitarze! Tak, po tylu latach znowu robię to, o czym zawsze marzyłem.
Czy zapuścić długie włosy, tak jak to było za dawnych lat -
myślę sobie. Pewnie, przecież nie zamierzam już więcej wciskać się w
garnitur i ginąć w czarno-szarej masie smutnych twarzy. Wyróżniam się w tym
tłumie, ale jeśli to komuś nie odpowiada to jest jego problem. Znowu
mogę być taki, jaki byłem kiedyś. Wolny. No, umiarkowanie wolny. Ale wakat
podróżnego muzyka jeszcze przede mną!
A co, jeśli nagle zmienię zdanie i wpadnę
na jakiś inny szalony pomysł, albo po prostu, coś się wydarzy na tyle ważnego,
że będę chciał zająć się czymś innym? Nic się nie stanie, ponieważ
najistotniejsza rzecz, o której teraz piszę to wolność wyboru. Jeżeli w moim
życiu pojawi się ktoś lub coś, co całkowicie odmieni moje cele,
dążenia i priorytety, a ja zapragnę być kimś innym, niż planowałem wcześniej to
nie będę miał z tym problemu. Pod warunkiem, że ja będę tego chciał. To właśnie jest
wolność wyboru. Zamknięcie się tylko w jednym szablonie też może okazać się
niedobre. Trzeba, po prostu, podążać za tym wewnętrznym głosem, który czasem aż
krzyczy w nas, prosi i błaga o zmianę naszego podejścia do życia. My udajemy,
że go nie słyszymy. Zakładamy białe słuchawki z logiem nadgryzionego jabłka
i wsiadamy w podziemną kolejkę, która pędzi ciemnym, ciasnym tunelem przed
siebie. Bez szans na wcześniejsza wysiadkę, bez możliwości zawrócenia czy
zmiany kierunku. Rozejrzyjcie się, bo tam na powierzchni świeci jeszcze słońce.
Pomimo iż, post wyszedł trochę długi, mam
wrażenie, że poruszyłem jedynie wierzchołek góry lodowej.
Na koniec kilka anglojęzycznych przysłów,
zaczerpniętych z mojego biurkowego kalendarza, które popchnęły mnie do
napisania powyższego tekstu:
"To
change is difficult. Not to change is fatal." - William Pollard
"Change
is the end result of all true learning." - Leo F. Buscaglia
"There
will always be men struggling to change, and there will always be those who are
controlled by the past." - Ernest Gaines
"Money
is like muck, no good unless it's spread."
I mój
ulubiony:
"We
cannot direct the wind, but we can adjust the sails." - przypisywane kilku
autorom.