sobota, 27 kwietnia 2013

Emigracja - część pierwsza

Z tematem życia na emigracji chciałem się jeszcze wstrzymać, co najmniej do początku maja, kiedy to minie pół roku od wyjazdu. Pomyślałem, że taki mały jubileusz to będzie dobry moment na jakieś pierwsze wnioski. Stało się jednak coś, co wywołało u mnie sporo refleksji i myślę, że lepiej opisać je na świeżo. Jednocześnie, z góry zakładam, że nie jest to pierwszy, ani ostatni wpis dotyczący tego tematu, stąd oznaczenie jako część pierwsza.

W ostatni piątek odbył się w Londynie koncert, na którym nie mogło mnie zabraknąć. Co prawda, w Polsce Comę widziałem wcześniej już trzykrotnie, ale kiedy zdarza się okazja obejrzenia występu poza granicami kraju, pokusa jest nie do odparcia. Pod względem muzycznym, koncert  był na bardzo wysokim poziomie (jak to zwykle bywa, w przypadku tego zespołu), ale nie tę kwestię chciałbym poruszyć. Coś całkiem innego i niespodziewanego sprawiło, że wyszedłem z występu dotknięty mieszanką niespokojnych odczuć pustki, zagubienia, tęsknoty i jakiegoś żalu. Pierwszy raz przytrafił mi się coś takiego, po jakimkolwiek koncercie. Dlaczego ten był inny niż pozostałe?

Na sali O2 Academy pojawiło się około 300-400 osób, oczywiście w 95-ciu procentach byli to Polacy. Z kolei wśród nich, zdecydowana większość to byli ludzie młodzi i to znacznie młodsi ode mnie. Grupa wiekowa 30+ stanowiła niewielką część publiczności. Tu uderza pierwsza myśli, jak wiele młodych ludzi (nawet nastoletnich) opuściło już ten kraj. A przecież to tylko nieliczna części londyńskich emigrantów, których wspólną cechą jest zamiłowanie do muzyki Comy i możliwość uczestnictwa w koncercie w piątkowy wieczór. Ale idziemy dalej, występ się rozpoczął, początkowo nieśmiała publiczność zaczyna się bawić, a z tłumu wyrazie bije jedna silna emocja: tęsknota. Podsłuchując przed koncertem rozmowy osób stojących obok mnie, zauważyłem, że większość rozmawiała o tym samym. Opowiadali sobie gdzie i kiedy byli już na Comie i jak podobał się im występ. Oczywiście wszyscy mówili o polskich występach, a dla każdego, tak samo jak i dla mnie, był to pierwszy raz w UK. Druga refleksja, każdy oczekiwał czegoś wyjątkowego, czegoś szczególnego, bo było to coś dobrze znanego we własnym kraju, ale kompletnie nowego poza jego granicami.

Oczywiście to są jedynie moje własne i bardzo subiektywne odczucia, ale myślę, że w miarę trafne. Znacznie więcej, i to w sposób bardziej dosadny, pokazał Piotr Rogucki, czyli wokalista i frontman zespołu. Jego stosunek do współczesnej polskiej emigracji jest raczej oczywisty. Przejawia się choćby w takich utworach jak Czas globalnej niepogody ("Moi koledzy siedzą w Anglii albo w USA, Tam przywabił ich bez trudu zarabiany szmal, Ziemia ojców ma tę moc, która im po nocach nie da słodko spać") czy Emigracja z płyty Hipertrofia. Sam się zastanawiałem (i nie tylko ja, bo słyszałem to w rozmowach innych) czy zespół okaże się na tyle ironiczny, grając jeden z tych utworów. Na szczęście nie byli, aż tak okrutni. Tym niemniej, zaczęli koncert od piosenki 0RH+, w której padają słowa: "Kropla dla Polski, Za Winkelrieda krwawy trud", podczas których Rogucki wyciąga rękę w wymownym geście Victorii. Publiczność odpowiada tym samym znakiem, podnosi się wrzawa i po raz pierwszy daje się odczuć tętniącą od niej tęsknotę za ojczyzną. Późnej podobne emocje były odczuwalne jeszcze kilka razy, między innymi po słowach Piotrka: "brakuje nam Was". Słowach, które jeszcze przez kilka godzin po koncercie dudniły mi w głowie. Pod koniec koncertu pojawiła się flaga Polski, która w finale powędrowała do lidera zespołu, co też wywołało silną reakcję publiczności. Ogólnie, całe te piątkowe wydarzenie było takim symbolicznym dialogiem pomiędzy tymi, co wyjechali z kraju, a tymi co tam pozostali. Oni mówili: "nie powinniście byli wyjeżdżać", a my odpowiadaliśmy: "pamiętamy o Was, myślimy o Was, ale musicie zrozumieć nas i naszą decyzję". Tak to bym opisał.

Ostatnia sprawa dotyczy bycia gospodarzem w danym miejscu. Zwykle bywa to tak, że zespół odwiedzający jakieś miasto występuje w roli gościa, a publiczność jest gospodarzem imprezy. Obowiązkiem każdego gospodarza jest odpowiednie przywitanie, ugoszczenie i zaopiekowanie się przybyłym, a na końcu pożegnać go tak, żeby chciał nas odwiedzić jeszcze raz. Co prawda, nie mam zastrzeżeń co do zachowania i reakcji publiczności, bo ta dała z siebie dużo i myślę, że artyści to docenili. Nie czułem się jednak w roli gospodarza. Nie czułem, że to ja witam gościa u siebie. Było raczej na odwrót, to my zostaliśmy ugoszczeni na tę krótką chwilę. To nami się zaopiekowano i podano ciepłej strawy i dach nad głową. Tą strawą, która tak rozgrzała nas od środka i sprawiła, że chociaż przez chwilę poczuliśmy się syci i tym domem, który schronił nas przed deszczem była ojczyzna. Niewielka, bo zaledwie pięcioosobowa ojczyzna, przybyła do nas i dała siłę na kolejne dni.


COMA - 0Rh+


piątek, 26 kwietnia 2013

Stop and Hear the Music


Takie parszywe czasy mamy, że wszyscy gdzieś pędzą. Gnają przed siebie, w tylko sobie znanym kierunku, nie dostrzegając otaczającego ich świata. Pokonując codzienną pielgrzymkę do pracy i z powrotem przyłączam się do bezimiennej, obcej i anonimowej masy ludzi, która zmierza ściśle wyznaczonym torem. Wciśnięty w ten tłum, zakładam słuchawki, żeby oderwać się na chwilę od rzeczywistości, i podążam przed siebie. Mogę wyłączyć myślenie i dać się ponieść fali, niczym czerwona krwinka w betonowej żyle metra.

Na szczęście, w całej tej masie trafiają się jednostki odmienne, które wnoszą nieco kolorów w całą tą szarość. Na przykład muzycy, których można spotkać na wielu stacjach i przejściach pomiędzy nimi. Grają różną muzykę, nierzadko na nietypowych instrumentach, a do ich poziomu umiejętności nie można mieć zastrzeżeń. Zdobycie licencji na występowanie to nie jest łatwa sprawa, chętnych jest wielu, a liczba miejsc ograniczona, czyli grają najlepsi. Tylko co z tego, skoro tak niewiele osób ich zauważa, a raczej słyszy. Sam niejednokrotnie przemknąłem obok jakiegoś artysty, nie zatrzymując się nawet na chwilę (chociaż zdarza mi się zwolnić krok na tyle, na ile pozwala mi podziemne "tętno"), ponieważ spieszyłem się do pracy, na lotnisko, czy gdziekolwiek indziej. I choć, muzyka bardzo mi się podobała, a ja miałem chęć przystanąć na chwilę i posłuchać, to stojący za plecami "czas", smagał w nie biczem i popędzał dalej. W myślach pozostawał tylko żal, wywołany niemożnością posłuchania dobrej muzyki. Nie zastanawiałem się głębiej nad tym, aż do dziś, kiedy natknąłem się na ciekawy eksperyment społeczny przeprowadzony w 2007 roku przez dziennikarzy The Washington Post (pod tym linkiem można przeczytać cały artykuł).

Ale zanim będę kontynuował polecam najpierw obejrzeć poniższy filmik:




Co można na nim zobaczyć? Typowego ulicznego grajka (w tym przypadku skrzypka) oraz tłum "szaraków" przemykających w pośpiechu przez jedną ze stacji waszyngtońskiego metra. Podczas niespełna 45-minutowego występu, aby posłuchać muzyki, zatrzymało się 7 osób (z 1070 jakie przeszły). Artysta zarobił 32 dolary (jak sam później powiedział, to i tak niezła stawka za godzinę pracy). Pierwszą osobą, jaką zwróciła na niego uwagę było 3-letnie dziecko, które zostało po chwili popędzone przez śpieszącą się matkę. Takich dzieci było więcej, w przeciwieństwie do dorosłych. Jak już zdradziłem, to był eksperyment, a grajek nie był zwykłym artystą. Nazywa się Joshua Bell i jest jednym z najlepszych skrzypków na świecie. Instrument, na którym zagrał to Stradivarius z 1713 roku, warty 3,5 mln dolarów, a zaczął od "Chaconne" z drugiej partity w D-moll Bacha, czyli jednego z najtrudniejszych utworów na ten instrument. Dwa dni wcześniej, ten sam artysta dwukrotnie wystąpił w Bostonie, przy pełnej sali, gdzie średnia cena biletu wynosiła 100 dolarów.

Ciekawy eksperyment. Pokazuje jak działa nasza percepcja, jakie mamy poczucie gustu i jak postrzegamy piękno w zależności od sytuacji. Autorzy eksperymentu chcieli odpowiedzieć na pytanie, czy jesteśmy w stanie ujrzeć piękno w niesprzyjających okolicznościach i czasie? Czy można dostrzec talent w nieoczekiwanej sytuacji? Myślę, że wynik doświadczenia jasno odpowiada na powyższe pytania. Zatem, jeżeli w wyniku pospiechu, nie potrafimy dostrzec tak ewidentnych przejawów sztuki, to co z tymi mniejszymi? Nie ma żadnych szans? Jak wiele już straciliśmy w ten sposób? Chyba lepiej tego nie wiedzieć. Znacznie lepiej było w przypadku dzieci. One znacznie częściej były zaciekawione występem artysty. Wrażliwość dzieci jest znacznie silniejsza, bo nie są one jeszcze wciągnięte w szablonowy i skrojony na jedną miarę, sposób myślenia, jak to jest w przypadku dorosłych. Nie czują na sobie oddechu "uciekającego czasu", potrafią zająć się tym co lubią, a nie tym co muszą. Tak więc, czy bycie dzieckiem w dorosłym życiu jest takie złe? Czy dostrzeganie i świadome dążenie do rzeczy, które dają radość i przyjemność nie jest lepszym zachowaniem, od bezmyślnej i pozbawionej indywidualizmu gonitwy wyliniałych szczurów? Dla mnie (już tradycyjnie w tym momencie) sprawa jest jasna, a odpowiedź jedna.

W najbliższy weekend czeka mnie trochę podróżowania po Londynie, na szczęście w celach artystyczno-rozrywkowych. Przez trzy dni planuję zobaczyć trzy koncerty, więc mój głód muzyki powinien zostać, na jakiś czas, zaspokojony. Tym niemniej, jeżeli napotkam jakiegoś ulicznego artystę, którego muzyka przypadnie mi do gustu, to obiecuję sobie stanąć na chwilę, posłuchać i dopiero wtedy pójść dalej. Szczęśliwszy o 5 minut sztuki.


Joshua Bell - Beethoven violin concerto no 1


wtorek, 23 kwietnia 2013

Ćma, zając i paw


Ćma, zając i paw

Nie pojmuj moich słów próżnych, na sposób kobiecy,
z nich nie wyczytasz ulotnego znaczenia;
to ćmy, dzieci nocy, zlatujące się do świecy,
rankiem ulecą w niebyt, senne marzenia.

Nie zważaj także na czyny głupca roztargnione,
bo one swoich sekretów nie wytłumaczą;
są jak zające, polne biegacze, przelęknione,
pod ziemią się ukryją gdy Ciebie zobaczą.

Nie czytaj też wierszy, które duszę Twoją trapią,
ich cel to zauroczyć Ciebie przewrotnie,
to pawie są, dumne, które pióropuszem wabią,
a gdy pióro wyrwiesz, czar stracą bezpowrotnie.

Jedynie gdzie patrzeć możesz to w serce skryte,
i chociaż wejrzeć weń to rzecz jest niemożliwa,
przez ulotność, lęk i dumę jest ono okryte;
kiedyś je przegnam, gdy chwila będzie właściwa.

niedziela, 21 kwietnia 2013

W miejscu bez imienia

Najtrudniejsze i najbardziej bolesne utwory, z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Jedyne, co mogę jej teraz dać to słowa. 



W miejscu bez imienia

Zasnęłaś po cichu zamknęłaś powieki
To sen złowieszczy porwał Ciebie na wieki
W mrok i w nicość dusza uleciała
A mi pozostał dotyk zimnego ciała

W moim sercu rana krwawi złowroga
Napełnia pustkę w której nie ma Boga
Gdzie jesteś się pytam bo ja tego nie wiem
Jak długo przyjdzie mi żyć nie widząc Ciebie

Samotna milcząca śpisz w ciemnym grobie
Pamiętaj mnie Maleńka jestem przy Tobie
Bez ruchu ten sen upiorny i bez dechu
Spokojnie leżysz pozbawiona uśmiechu

Za garść rozlanych łez i krwi upuszczonej
Kupuję spokój Twej duszy zagubionej
Wytrwać mi trzeba przeczekać czas złowrogi
Bo nie jest to koniec naszej wspólnej drogi

A kiedy spotkamy się w dzień pogodny
Pochwycę Twą dłoń w uścisku łagodnym
Poprowadzę przez łąki wiosną pachnące
Gdzie nie zachodzi słońce lato niosące

I gdzie błękitne kwiaty kwitną dla Ciebie
A ptaki śpiewają wysoko na niebie
Już nie opuszczę Cię przez resztę wieczności
Przyjmij te słowa jako znak mej miłości



Bez lęku

Odebrałaś mi lęk przed śmiercią niechybną.
Zabrałaś też obawę i myśl niepewną.
Czy jest tam Niebo, czy raczej nie?
Czekam gotowy, nie boję się.



Przepaść

Rozdzieliła nas przepaść, jak morze ogromna, 
bezdenna, bezkształtna i pozbawiona granic,
mroczna, głęboka i ciemna.
Mój krzyk wydaje się na nic.

A nad ciemną krawędzią stoję ja i płaczę,
ubrany w smutek, nie wiem dlaczego zwlekam. 
Jeden krok i Cię zobaczę.
Na poryw wiatru zaczekam.



HIM - Don't Fear the Reaper


czwartek, 18 kwietnia 2013

Stan nieposiadania, czyli zerwać kajdany


Praca, dom, samochód - trzy podstawowe cele dzisiejszego obywatela. Już nie rodzina, dzieci, zdrowie, bo przecież bez pieniędzy nie będzie nas na nie stać. Tylko, która z tych dróg prowadzi do naszego przetrwania? W sumie, jakby się zastanowić, to może i dobrze, że się tak dzieję. Chciwość i pycha, brak umiarkowania w wykorzystywaniu surowców naturalnych, zatruwanie środowiska - sami sobie podcinamy gałąź, na której siedzimy. Jakikolwiek kataklizm się nie wydarzy - zasłużyliśmy na niego. A wszystko z niepohamowanej chęci posiadania pieniędzy - współczesnego zniewoliciela ludzkości. Nie chcę zostać odebrany, jako anarchista nawołujący do obalenia systemu. Po prostu, ludzie lubią być zamknięci w określonych ramach, czy to społeczno-ekonomicznych, religijnych czy jakichkolwiek innych. Widocznie taka jest nasza natura. Zastanawia mnie tylko, czemu są takie jednostki, które potrafią się obejść bez tych kajdan? Mówi się, że wyłamują się z ram. Nie prawda. Oni po prostu nie widzą ich, nie mają potrzeby dać się w nich zamknąć. I niech tylko nikt mi nie mówi, że wszystkie te ograniczenia zostały nam narzucone jeszcze przed naszymi narodzinami, a my biedni nie możemy nic z tym począć. Jedyne, co nam pozostaje, to przyjąć brzemię społeczeństwa, do którego należymy, założyć kajdany środowiska, w którym się wychowujemy. Nasze wychowanie i narzucone "normy" społeczne sprawiają, że już od dziecka wiemy, co jest "dobre", a co "złe". Większość ludzi nawet nie stara się spojrzeć, na to wszystko, obiektywnie i z pewnym dystansem. No bo jak? Skąd nabrać takiego dystansu do otaczającej nas rzeczywistości? Z telewizji, radia, Internetu? Niezależnej prasy? Nie rozśmieszajcie mnie, nie ma czegoś takiego jak niezależne media, bo zawsze i wszędzie będzie komuś, na czym zależeć i ten ktoś zawsze będzie starał się to przedstawić. Jedynym niezależnym medium możemy być my sami, ale to nie jest takie łatwe, żeby odrzucić wszystko, co do tej wiedzieliśmy, wyzerować swój światopogląd i spróbować go zbudować samemu, tak od podstaw. Nie jest to łatwe, bo trzeba włączyć myślenie, a wbrew pozorom, myślenie to bardzo zajęcie. Zwłaszcza w czasach, w których społeczeństwo jest ogłupiane na wszelkie możliwe sposoby, bo samodzielnie myślący obywatel jest niewygodny.

Mnie się udało uwolnić częściowo od niektórych ram i dzięki temu żyje mi się łatwiej. Wychowałem się z bardzo katolickiej rodzinie, i w przekonaniu, że szkoła, a później studia zapewnią mi godną przyszłość. I co? Religia nie odpowiadała mi w żaden sposób i ją porzuciłem całkowicie (może kiedyś poruszę ten temat w osobnym wątku). A obecnie zawiedziony możliwościami, jakie mam po skończonych studiach, nie zamierzam brać udziału w wyścigu szczurów. Postanowiłem iść własną drogą. Drogą marzeń. Tych samych, których obecność musiałem ignorować przez wiele lat, bo najważniejsze było zapewnienie sobie "dobrej pracy" w przyszłości. A co to znaczy "dobra praca"? Czy to taka, która daję Ci dużo pieniędzy, czy raczej dużo satysfakcji. Idealna to taka, która da Ci jedno i drugie.

Znajdź pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu.

Coraz popularniejsze ostatnio powiedzenie i chyba za bardzo nadużywane, zważywszy na to, jak niewielu ludzi do tego cytatu się stosuje. Ale pomijając to,   dochodzimy do sedna sprawy. To nie pieniądze są ważne, nie robienie kariery kosztem zdrowia czy rodziny, ale zajęcie się tym, czym zawsze chciałeś. Nie narzucanie na siebie sztucznych barier, bo społeczeństwo musi mnie zaakceptować. To ty powinieneś decydować czy zaakceptować dane społeczeństwo, a nie ono ciebie. Tak jak ja to zrobiłem. Odrzuciłem ciasne, duszne, hipokrytyczne, małomiasteczkowe społeczeństwo na rzecz multikulturowej mieszanki w jednym z największych miast Europy. Zrobiłem tak, bo tego potrzebowałem. Tu też nie jest idealnie, ale ja czuję się znacznie lepiej, swobodniej. Ja, nie społeczeństwo, które nawet nie zauważyło mojej nieobecności. Po religii, to już drugi poważny krok do uwolnienia się z mojego więzienia. I nie zamierzam na tym poprzestać.

Od wieku nastoletniego marzyłem zostać muzykiem, grać na gitarze i koncertować z zespołem. Spędzać życie w trasach koncertowych, na dobrej zabawie i przy ulubionej muzyce. Przy czym nie marzyłem o statusie megagwiazdy i wielu zerach na koncie. Pragnąłem samego stylu, wiecznie tułającego się po świecie rockmana, grającego w podrzędnych spelunach za marne grosze. Byle wystarczyło na przeżycie kolejnego dnia. Jeździć na motorze od miasta to miasta, codziennie poznawać nowych ludzi i nowe miejsca. Być wolny od tej całej otoczki "poprawnego życia". Nie na nim mi zależy, a niestety nie wiem, w jaki sposób, wszystko potoczyło się zgodnie z "planem". Tylko nie moim planem, a z góry narzuconym, przypisanym do nas wszystkim jednym i tym samym planem. Nauka, praca, śmierć. Pomiędzy nimi powciskane są jeszcze elementy dodatkowe, które sprawiają, żeby przypadkiem nie odejść od planu. Elementy, które mają uczynić nasze życie łatwiejszym i bardziej przyjemnym. Dlatego musimy kupić nowy samochód, zmywarkę, komputer, kosiarkę, 52 calowy telewizor i pakiet 200 cyfrowych kanałów - wszystkie w FullHD. Musimy pojechać do ciepłych krajów na wczasy, żeby móc pochwalić się znajomym  zdjęciami, musimy wyprawić dziecku huczną komunię i wesele na 150 osób. Dlaczego? Bo robią tak wszyscy! Bo takie są normy społeczne. Bo ktoś nam tak każe? Któż to taki? My. Tylko i wyłącznie my sami, bo społeczeństwo to my. Każdy z nas jest małym trybikiem, tworzącym wielką maszynę zwaną społeczeństwem. No więc robimy te zakupy. I choć nas nie zawsze na nie stać, to przecież od czego są kredyty czy zakupy na raty. I teraz dopiero stajemy się uwiązani, bo bank będzie nam dyszał w kark i stąpał jak cień krok za nami, aż do dnia ostatniej spłaty. Mając 25 lat, skończyłem studia i tak naprawdę dopiero wtedy wszedłem w dorosłe życie... z trzydziestoma tysiącami długu. No, ale zainwestowane pieniądze w tytuł magistra, na pewno szybko się zwrócą - tak myślałem. Poszedłem dalej i zaledwie dwa lata później byłem, a w zasadzie byliśmy wraz z żoną, o krok od podpisania kolejnego wyroku. Tym razem prawie sto trzydzieści tysięcy na dwadzieścia pięć  lat, no ale mielibyśmy własne M2 o powierzchni niespełna czterdziestu metrów kwadratowych. Byliśmy o krok, wystarczyło już tylko podpisać umowę, ale coś się bardzo spieprzyło. I choć z perspektywy czasu, nie jestem w stanie nazwać tego szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ale stało się jak stało, a umowa kredytu poszła do kosza. Nie mogę jeszcze pominąć tych mniejszych pożyczek, to na zakup jakiegoś zdezelowanego samochodu, to na nowy komputera, ogólnie życie na krechę. Takich ludzi jak ja jest bardzo dużo, a mając na karku wierzyciela, przestajesz patrzeć na siebie, a zaczynasz patrzeć na instytucje. Nie pracujesz już dla siebie, ale dla nich. Boisz się stracić pracę, boisz się nawet ją zmienić. Lepiej trzymać się swojej posady, bo nie wiadomo, co będzie w innym miejscu. I choć praca ci się nie podoba  przełożony cię wkurza albo znęca się psychicznie, szef płaci mało, a wymagania stawia coraz wyższe, ty jesteś szczęśliwy. Tak przynajmniej mówisz wszystkim dookoła, że cieszysz się, bo masz stałą pracę, a pieniędzy wystarczy Ci na miesiąc. Ale dobrze wiesz, że gdyby nie te kredyty i wydatki na rzeczy, których nie potrzebujesz, ale potrzebuje społeczeństwo, to rzuciłbyś tę pracę i znalazł coś innego, lepszego. Może za mniejsze pieniądze, ale dającego większą satysfakcję.

Za pomocą zbiegu wielu różnych czynników, trafił się taki okres w moim dorosłym już życiu, że straciłem prawie wszystko co miałem. Pozostał mi komputer, kilka książek i na szczęście tylko jeden kredyt (ale ten to się będzie ciągnął jeszcze przez 7 lat). Dzięki temu zyskałem szansę na zmienienie wszystkiego. System stracił przez chwilę kontrolę nade mną, a ja powiedziałem dość! Rzuciłem pracę, pożegnałem z rodziną i spakowałem dwie torby dobytku. W poniedziałek usłyszałem, że kolega jedzie za granicę do pracy (bo weselę kosztuje - taka jest społeczna słuszność), a już w sobotę siedziałem z nim w busie i z lekką dozą niepewności zastanawiałem się jak to będzie, jadąc na obcy teren, bez żadnych znajomości, bez załatwionego mieszkania, bez pracy. Ryzykowne? Może i tak, ale w mojej ówczesnej sytuacji potrzebowałem trochę ryzyka.

Teraz żyję z dnia na dzień, nie planuję przyszłości, nie potrzebuję mieszkania, samochodu i 52-calowego telewizora. Nie potrzebuję posiadać rzeczy, które ktoś mi wmawia, że są niezbędne do życia. Czy w wynajętym domu/mieszkaniu mieszka się gorzej niż we własnym? Dla mnie nie. Czy korzystanie z komunikacji publicznej jest gorsze, niż stanie w korkach we własnym samochodzie? Dla mnie nie. Oczywiście wszystko zależy od osobistego punktu widzenia, ja mam swój i zauważyłem, że nie jestem jedynym człowiekiem myślącym podobnie. Nie zależy mi na wielkich pieniądzach, na zawrotnej karierze finansisty (to jest dopiero nuda), ani na szybkim awansie, więc w pracy się nie spinam. A jak mnie zwolnią, to znajdę następną. Tyle, co zarabiam pozwala mi się utrzymać i nawet (jak bym chciał) coś jeszcze odłożyć, bo nie wydaję pieniędzy na rzeczy, których nie potrzebuję. A co ja teraz robię w wolnym czasie? Gram na gitarze! Tak, po tylu latach znowu robię to, o czym zawsze marzyłem. Czy zapuścić długie włosy, tak jak to było za dawnych lat - myślę sobie. Pewnie, przecież nie zamierzam już więcej wciskać się w garnitur i ginąć w czarno-szarej masie smutnych twarzy. Wyróżniam się w tym tłumie, ale jeśli to komuś nie odpowiada to jest jego problem. Znowu mogę być taki, jaki byłem kiedyś. Wolny. No, umiarkowanie wolny. Ale wakat podróżnego muzyka jeszcze przede mną!

A co, jeśli nagle zmienię zdanie i wpadnę na jakiś inny szalony pomysł, albo po prostu, coś się wydarzy na tyle ważnego, że będę chciał zająć się czymś innym? Nic się nie stanie, ponieważ najistotniejsza rzecz, o której teraz piszę to wolność wyboru. Jeżeli w moim życiu pojawi się ktoś lub coś, co całkowicie odmieni moje cele, dążenia i priorytety, a ja zapragnę być kimś innym, niż planowałem wcześniej to nie będę miał z tym problemu. Pod warunkiem, że ja będę tego chciał. To właśnie jest wolność wyboru. Zamknięcie się tylko w jednym szablonie też może okazać się niedobre. Trzeba, po prostu, podążać za tym wewnętrznym głosem, który czasem aż krzyczy w nas, prosi i błaga o zmianę naszego podejścia do życia. My udajemy, że go nie słyszymy. Zakładamy białe słuchawki z logiem nadgryzionego jabłka i wsiadamy w podziemną kolejkę, która pędzi ciemnym, ciasnym tunelem przed siebie. Bez szans na wcześniejsza wysiadkę, bez możliwości zawrócenia czy zmiany kierunku. Rozejrzyjcie się, bo tam na powierzchni świeci jeszcze słońce.

Pomimo iż, post wyszedł trochę długi, mam wrażenie, że poruszyłem jedynie wierzchołek góry lodowej.

Na koniec kilka anglojęzycznych przysłów, zaczerpniętych z mojego biurkowego kalendarza, które popchnęły mnie do napisania powyższego tekstu:


"To change is difficult. Not to change is fatal." - William Pollard

"Change is the end result of all true learning." - Leo F. Buscaglia

"There will always be men struggling to change, and there will always be those who are controlled by the past." - Ernest Gaines

"Money is like muck, no good unless it's spread."

I mój ulubiony:

"We cannot direct the wind, but we can adjust the sails." - przypisywane kilku autorom.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Dla K.


Przełamując wszelkie wewnętrzne bariery, obawy i wątpliwości nadszedł czas na moją, pierwszą w historii, publikację krótkiego cyklu własnej twórczości. Mógłbym nazwać go różnie, na przykład, cyklem akademickim (od czasu, w którym powstał), lub szczecińskim (od miejsca), pasowałaby też nazwa - romantyczny (od tematyki) albo tragiczny (od jego finału). Ja pozostanę jednak przy nazwie - Cykl dla K. Wystarczy.

Nie przypadkowo wybrałem tylko tych pięć utworów. Powstałe na przestrzeni czterech lat, bardzo dobrze odwzorowują pewną, nieznaną nikomu historię. Scena po scenie, rozdział po rozdziale, tworzą opowieść, której jeszcze nikt nigdy nie poznał. Dzielę się nią, ponieważ chcę zrzucić wielki ciężar, jednocześnie zamykając pewien rozdział życia. Czy jest sens robić to teraz? Jeżeli nie teraz to kiedy? Już raczej nigdy. 




W autobusie

Usiądź Miła obok mnie,
Swym uśmiechem podziel się.
Tylko chwilę Ciebie mam,
Później znowu będę sam.



Pszczoły

Szumi w mojej głowie pszczoła -
bzyka, bzyczy, coś mnie woła.

Szumią w mojej głowie pszczoły -
bzykają, bzyczą, znów jestem wesoły.

Szumi w mojej głowie rój pszczół -
bzyczy, szmera, na oddech uwiera.

Szumią w mojej głowie roje pszczół -
bzyczą, szemrają, myśleć nie dają.

Użądliła mnie w serce pszczoła -
jest już za późno, już uciec nie zdołam!



Skradzione spojrzenia

Dziś znowu skradłem Twych spojrzeń sto,
a razem mam już ich tysiące.
Schowam je w sercu, na same dno,
by myśli me stłumić palące.

Tam złożyłem Twych uśmiechów stos
i piersi niezliczone ruchy.
Zabrałem także Twój dźwięczny głos,
by nocą mi dodał otuchy.

W toń włosów wzburzone fale,
palce swoje delikatnie wpleść.
Zamiast patrzeć na nie ospale,
tylko dla siebie chciałbym je mieć.

Zakończył się moich łowów gon,
czas wracać do życia obłudy.
Już słychać na Broniewskiego dzwon,
jak smutne to dla mnie są nuty.



Złość

Zawrzała w mych żyłach krew.
Nie mogę już tego znieść.
Rozdarty na strzępy.
Na wielki przeklęty.
Nie walczę.
Umieram.
Uciekam.
Spadam.
Tonę.
Zgon.

Jak wyzbyć się roli potępionego?
Wybudzić się ze snu złego?
Ma dusza w udrękach.
Zginie w odmętach.
Nie wytrwam.
Odchodzę.
Zatracam.
Upadam.
Płonę.
Zgon.



Poddanie

Odejdę po cichu, nie powiem nic.
Wyjadę daleko, przestanę śnić.
Powoli, na nowo nauczę żyć.
Bo nie jest pisane razem nam być.

Czy było warto w tej ciszy trwać?
Czy kiedyś przestanę uczuć się bać?
A muzyka dla mnie przestanie grać?
Jak wiele jeszcze mogłem Tobie dać?

Odszedłem po cichu, nie mówiąc nic.
Wygnany daleko, przestałem śnić.
Powoli, na nowo uczyłem żyć.
Nie było pisane razem nam być.

Nie było warto w tej ciszy trwać,
W końcu przestałem uczuć się bać.
Moja muzyka nie przestała grać.
Czy jest coś jeszcze, co mogę Ci dać?



Na koniec jeszcze jeden, bardzo związany z ową historią utwór muzyczny. Moją sytuację zawsze widziałem w tekście piosenki Comy - Cisza i ogień. Bo nie można tego inaczej określić, niż poprzez ciszę, która płynęła ze mnie, na zewnątrz i ogień, który płonął wewnątrz.


Coma - Cisza i ogień


Nocne rozmowy


Środa, godzina pierwsza rano, ja i mój współdzielący rolę emigranta przyjaciel, kładziemy się spać. Za cztery i pół godziny pobudka i znowu do pracy. Mogłoby się wydawać, że noc jak każda inna, ale nie tym razem. Leżymy sobie w łóżkach i z powodu jakiejś nieznanej siły zaczynamy rozmawiać. Z początku tak zwyczajnie i niewinnie o głupotach. Ale od słowa do słowa i po chwili prowadzimy całkiem poważną konwersację na najbardziej nurtujące nas obecnie tematy. Wiem, że muszę iść spać, że pójdę do pracy w tak zwanym, przeze mnie, "zombie mode", ale rozmowa wciąga coraz bardziej, nakręca mnie i po chwili w ogóle nie jestem senny. Opowiadam o wszystkich sprawach, jakie mnie aktualnie męczą i z każdym wypowiedzianym zdaniem czuję się coraz lepiej. Dlatego nie staram się powstrzymywać, nie unikam zdradzenia się ze swoich najbardziej prywatnych myśli i uczuć. I to działa! Naprawdę pomaga! Tak prosta, i zdawałoby się przyziemna, rzecz jak rozmowa pozwala na odczucie ogromnej ulgi. Dlaczego myśli, które cię gryzą, zamienione w słowa przestają być tak dużym problemem? Wydaję mi się, że to przez ich kształt czy też formę. Myśl sama w sobie nie ma formy, jest czymś bardzo abstrakcyjnym dla nas i często nie wiemy jak się z nią uporać. Lecz kiedy wypowiemy je na głos, myśli nabierają kształtu,  w tym przypadku fal dźwiękowych o określonej długości. A z czymś, co posiada określoną fizyczną formę, nasz mózg jest już w stanie sobie poradzić. Oczywiście myśli można wyrazić na inne sposoby, nie tylko przez aparat mowy. Myśli można zmaterializować poprzez pisanie, rysowanie, granie, ogólnie ujmując, poprzez tworzenie. Ktoś może powiedzieć: no dobrze, ale takie formy wymagają pewnych umiejętności lub zdolności, a nie każdy takowe posiada. I będzie miał rację, ale na szczęście każdy z nas, jeszcze dzieckiem będąc, opanował sztukę mówienia. Tylko dlaczego nie każdy potrafi mówić to, o czym myśli? To już za pewne uwarunkowania społeczno-psychologiczne, ale ja wiem jedno - możesz to naprawić. Możesz przemóc strach przed wyrażaniem uczuć i zacząć mówić o rzeczach, o których wcześniej się obawiałeś. Wtedy wszystko zaczyna wyglądać inaczej i często staje się łatwiejsze, ponieważ masz możliwość zdystansować się do własnych słów, co w przypadku myśli nie jest takie łatwe. Jeszcze lepiej jest móc powiedzieć wszystko, co masz do powiedzenia, komuś, kto cię wysłucha i zrozumie twój punkt widzenia. Wtedy, na prawdę, taka rozmowa staje się lekarstwem. Całe szczęście, że mogę właśnie tak porozmawiać sobie z kumplem, w każdej chwili, kiedy czuję taką potrzebę, nawet o drugiej w nocy w środku tygodnia. 

Takie coś przydarzyło mi się dzisiaj. Przegadaliśmy dobre półtorej godziny, ale mogłem powiedzieć wszystko, co tylko chciałem i tak zrobiłem. Dzięki temu wiem, że teraz  nie jestem sam ze swoimi problemami. Zostałem wysłuchany i (mam nadzieję) zrozumiany. Za pomocą słów urealniłem kilka ważnych myśli, dzięki czemu wiem, co zrobić z nimi dalej. A droga przede mną zapowiada się długa, wyboista i kręta (pewnie jeszcze biegnie nad przepaścią). Ale teraz wiem czego chcę, bo już nie chodzi o jakieś skrywane rozważania czy pragnienia, teraz chodzi o dopełnienie wypowiedzianych słów! 

I na koniec krótki bilans:
Korzyści - wiele (jak wiele okaże się z czasem).
Straty - brak, no może jedna...

Środa, 6.50 rano, budzik dzwonił prawie półtorej godziny temu. 
- Cholera, zaspałem do pracy! I jeszcze czekam mnie dzień w trybie zombie. 

Ale i tak warto było. 

niedziela, 14 kwietnia 2013

Sugar Man


Uwaga! Poniższy post zawiera spoilery dotyczące fabuły filmu "Searching for Sugar Man" reż. Malik Bendjelloul. Jeżeli jeszcze nie oglądałeś/aś tego filmu proponuję (i zachęcam) zrobić to zanim przeczytasz poniższy post. 


Jakiś czas temu, dzięki podpowiedzi mojej siostry, obejrzałem poruszający film dokumentalny zatytułowany "Searching for Sugar Man" w reżyserii Malik Bendjelloul (za który dostał, w tym roku, Oscara w kategorii pełnometrażowy film dokumentalny). Jest to niesamowita historia pewnego muzyka z Detroit, która bardzo zapadła mi w pamięć. Sixto Rodriguez w swoim kraju i rodzinnym mieście był kompletnie zapomnianym i niedocenionym artystą. Na dwóch nagranych płytach, nie zarobił ani centa, musiał ciężko pracować na budowie, aby utrzymać swoją rodzinę. Tymczasem, w oddalonym o ponad 13000 kilometrów Kapsztadzie w RPA, miał status megagwiazdy, był bardziej rozpoznawalny niż Rolling Stones czy The Beatles. Rozeszło się tam pół miliona jego płyt (z których też nie zobaczył ani centa), ale nikt nie miał pojęcia, ani możliwości odnalezienia artysty. I tak uśmiercony przez nich Rodriguez, przez ponad ćwierć wieku robił wielką karierę, nie mając o tym najmniejszego pojęcia. I oto nagle zostaje odnaleziony przez fanów z RPA, którzy opowiadają mu niewiarygodną historię fenomenu jego muzyki, jaki trwa od dawna, na drugim krańcu świata. W życiu zapomnianego artysty dochodzi do nieoczekiwanego zwrotu. Ale czy na pewno? Zagranie kilkunastu koncertów (a pewnie i więcej, ponieważ Sixto po dziś dzień koncertuje w Kapsztadzie) dla dwudziestotysięcznego tłumu musiało być dla niego niesamowitym przeżyciem. Nagle jego status zapomnianego muzyka przemienił się w status megagwiazdy. Zaczęto o nim mówić w mediach i to nie tylko w RPA, by ostatecznie nagrać film dokumentalny, który dostał Oscara! Nagle pojawiły się pieniądze z koncertów (zapewne sprzedaż legalnych płyt wzrosła i to nie tylko w Afryce). W życiu Rodrigueza zmieniło się wszystko, tylko nie on sam. Dalej mieszka w tym samym domu, od 40 lat. Wciąż zajmuje się tym, co robił wcześniej. I ciągle żyje bardzo skromnie, pieniądze z muzyki rozdaje rodzinie i przyjaciołom. I właśnie to jest w tej historii najbardziej niesamowity element. Człowiek, który najpierw stracił wszystko (tak wiem, nie był tego świadomy, ale zawsze) nie zrobił żadnej kariery muzycznej, na którą niewątpliwie zasługiwał. Po wielu latach dowiaduje się, że gdzieś tam na świecie są ludzie, którzy uwielbiają jego muzykę i chcą oglądać go na scenie, nie zmienia w jego życiu nic! Dalej jest takim samym człowiekiem, jakim był wcześniej. Nie zależy mu na sławie i pieniądzach. Wystarczy mu skromne życie, jakie prowadził dotychczas oraz świadomość, że co jakiś czas może udać się do Kapsztadu i wystąpić przed rozkrzyczanym, ubóstwiającym go tłumem ludzi.

Zastanawia mnie ile osób potrafiłoby zachować się podobnie? Ile ludzi nie dałoby się porwać pokusie zrobienia wielkiej kariery, zarobienia dużych pieniędzy i przywdziania maniery gwiazdy. Czy ja bym też tak postąpił? Nie wiem.

Jest jeszcze jedna zastanawiająca kwestia natury nieco filozoficznej. Chodzi o przewrotność losu, choć tym razem w pozytywnym znaczeniu, bo to co przytrafiło się Rodriguezowi, niewątpliwie można nazwać historią z "happy end'em". Co jeśli stracimy coś bardzo dla nas ważnego, coś na czym nam zawsze zależało. Zakładam, że nie jesteśmy w stanie nic zrobić, aby zmienić tego stanu rzeczy. Koleje losu sprawiły, że nie dane jest osiągnięcie celu, a jedyne, co możemy zrobić, to czekać lub po prostu zapomnieć i iść przed siebie dalej. Moje pytanie brzmi: czy warto jest czekać bezczynnie aż coś się wydarzy, może za rok, dwa, ale może za 25, 30 lat? Tak jak to było w przypadku Sixto. Czy po prostu odpuścić sobie i zająć się nowymi i całkowicie odmiennymi sprawami. Choć w takim przypadku ryzykujemy, że przegapimy szansę odzyskania tego, co kochaliśmy przez tyle lat. Czekacie czy zapominacie?

Ja już swoją odpowiedź wybrałem.


Sixto Rodriguez - I Think of You


środa, 10 kwietnia 2013

Witam w moim azylu!


Ludzie są bardzo różni. Niektórzy potrafią wyrażać swoje emocje w sposób nieskrępowany. Niemalże w każdej chwili i przy każdej okazji. Kiedy coś ich rozzłości -  wybuchają gniewem a kiedy są smutni - płaczą i zalewają rzewnymi łzami. Są szczerzy do bólu i nie mają oporu wyrażać swoich myśli w sposób bezpośredni nawet, jeśli może przynieść to przykre dla nich konsekwencje. Bardzo dobrze znałem kilka takich osób, z jedną, u swego boku, spędziłem większość mojego dorosłego życia. Jedno, co mogę stwierdzić, to fakt, iż tacy ludzie mają w życiu łatwiej. Dlaczego? Wyjaśnię to nieco dalej. 

Istnieją też osoby o całkowicie odmiennym charakterze, które nie uzewnętrzniają swoich emocji. Duszą je w sobie, zatrzymują dla siebie i nie dzielą się nimi z nikim. Kiedy, na przykład, coś im nie odpowiada, nie mówią o tym otwarcie, ale wycofują się po cichu. Tylnymi drzwiami. A kiedy darzą kogoś szczerym i gorącym uczuciem, nie pokazują tego, gdyż boją się odrzucenia. Trudność otwartego wyrażania odczuć i emocji sprawia, że w bardzo łatwy sposób mogą stracić czyjeś zainteresowanie, ba, nawet łatwo jest nie pozwolić go dostrzec drugiej osobie.

I tu właśnie powracamy do wcześniejszego stwierdzenia: tym pierwszym jest w życiu łatwiej. Zazwyczaj dostają to czego chcą, ponieważ potrafią o tym powiedzieć. A przecież to tak niewiele! Wystarczy powiedzieć, czasem wykrzyczeć, a nie tłumić w sobie.

A czy na pewno dla wszystkich jest to takie proste? Niestety nie. Ale ważniejsze jest pytanie: czy da się to zmienić? Czy można się przełamać i być kimś innym? Odpowiedź brzmi: tak! Skąd to wiem? Bo sam byłem jedną z tych zamkniętych w sobie osób, nieokazujących głębszych uczuć. Teraz, kiedy do trzydziestki jest mi znacznie bliżej niż dalej, zmieniłem się, a raczej ciągle jeszcze się zmieniam. Nie wiele rzeczy dzieje się ot tak, po prostu. Najpierw musiałem stracić wiele. Zbyt wiele. A przede mną wyklarowała się wizja przyszłości, w której tracę wszystko. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że czas coś zmienić. Czas zacząć działać, czas zacząć mówić. Czas krzyczeć! Tylko tak mogę jeszcze nie stracić tego, co mi pozostało, a może nawet zyskać coś, o co nigdy nie miałem odwagi walczyć. I choć straciłem wiele lat, mógłbym się teraz zastanawiać, czy nie jest już za późno? Ale to już nie jest czas na zastanawianie się, bo jeśli nie spróbuję dziś, to nie dowiem się tego nigdy.

"Lepiej coś zrobić i potem żałować, niż żałować, że się tego nie zrobiło." 

Lub jak napisał mój osobisty wieszcz Andrzej Sapkowski w Czasie pogardy: 

"Zawsze trzeba działać. Źle czy dobrze, okaże się później. Ale trzeba działać, śmiało chwytać życie za grzywę. Wierz mi, malutka, żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania, wahania. Czynów i decyzji, choć niekiedy przynoszą smutek i żal, nie żałuje się."

Założyłem ten blog, właśnie po to, aby pisać o rzeczach, które siedzą gdzieś tam głęboko we mnie. Aby uzewnętrznić wszystkie myśli, jakie zaprzątają moją głowę oraz emocje, które obecnie mną targają. Zbyt wiele wydarzyło się ostatnio w moim życiu, zbyt dużo przeszedłem w zbyt krótkim czasie, aby móc te wszystkie emocje trzymać w sobie. Gdzieś tam, na dnie mojej duszy, coś pękło, a raczej powinienem powiedzieć, że jej duża część została brutalnie wyrwana pozostawiając głęboki otwór. Teraz przez tę otwartą ranę uchodzą ze mnie nieskrępowane niczym myśli, które od zawsze tak skrzętnie i zazdrośnie ukrywałem przed światem.

Oczywiście nie jest to jedyna forma mojej ekspresji, ponieważ już wcześniej zacząłem zamieniać wiele myśli w działanie. To, co tu robię to raczej chęć zgromadzenia wszystkich moich przemyśleń w jednym miejscu, by móc z czasem spojrzeć na nie obiektywnie i z dystansem. Jednocześnie upubliczniając się z nimi istnieje szansa, że ktoś, kiedyś je przeczyta i może zostanie przez nie zachęcony do zrobienia czegoś, czego wcześniej nie potrafił. Wiadomo, że doświadczenia nie można nabyć z lektury, ale trzeba go - niestety -  doświadczyć na własnej skórze. Lecz jeżeli ten blog pomoże choć jednej osobie i choćby w niewielkim stopniu, to będzie to znak, że było warto.

Jakich treści będzie się tu można spodziewać? Trudno powiedzieć, gdyż nie robię precyzyjnych planów. Chciałbym, aby te miejsce żyło swoim własnych życiem i zmieniało się, wraz z moim nastawieniem do rzeczywistości. Z pewnością odważę się zaprezentować trochę własnej twórczości w postaci wierszy, tekstów piosenek czy opowiadań (jak w końcu je skończę), a także wszelkich mądrości i cytatów zaczerpniętych ze wszelkiego rodzaju źródeł, które mnie zainspirowały, rozbawiły czy zmusiły do myślenia. Jako że muzyka, od lat jest dla mnie bardzo ważnym i nieodłącznym elementem życia, na pewno nie zabraknie także istotnych dla mnie utworów. Chciałbym także podzielić się swoimi zainteresowaniami, nie zakładając jednocześnie kolejnego bloga/strony. Dlatego postaram się wydzielić osobne miejsce na materiały dotyczące nieco lżejszej tematyki. 

Będąc człowiekiem pracującym (a w dodatku na obcej ziemi i daleko od rodziny) raczej nie będę mógł publikować postów zbyt często. Będę się skupiał na ich treści, aniżeli na ilości. Dlatego na początek zakładam sobie częstotliwość jednego posta na tydzień. Choć oczywiście jak zwykle, to życie zweryfikuje moje plany.

To tyle tytułem wstępu. Życzę (mam nadzieję) przyjemnej lektury.