1 maja, Święto Pracy. Dziś świętuje (czytaj grilluje) chyba cały Stary Kontynent i nie tylko, za wyjątkiem Wielkiej Brytanii. Ale czy takiej okazji nie powinno się celebrować właśnie poprzez pracę? Telefony i skrzynki mailowe w biurze milczą, bo wszyscy nasi kontrahenci myślą teraz o kiełbasie z rusztu, zamiast o biznesie, a ja chcąc nie chcąc, dzięki temu też mam dzień wolny i trochę czasu na pisanie. Dlatego temat pracy jest jak najbardziej na miejscu. Pisałem już trochę o niej w poście "Stan nieposiadania...", ale tym razem chcę się skupić tylko na tym wątku. Jest to temat, który od dłuższego czasu zaprząta moją głowę (a czyją nie?!). Właściwie, to zaprząta ją od wielu lat, bo już od małego słyszałem, jak ważne jest zaplanowanie sobie przyszłości. Tylko teraz, moje myśli kotłują się szczególnie intensywnie. Na świecie istnieją setki zawodów, które można wykonywać. Różnią się one pod względem wykonywanej pracy, wysokości płacy, ilości czasu i wysiłku jaki nas ona kosztuje. Dlaczego jedne profesje uznawane są za prestiżowe, a na ich przedstawicieli patrzy się z szacunkiem, kiedy wobec innych czujemy pogardę i odrazę. Najczęstszym i najogólniejszym antagonizmem jest praca biurowa i praca fizyczna. Ta pierwsza dobra i pożądana, a ta druga niechciana i zła. Gdzieś, kiedyś w naszym społeczeństwie zakorzenił się taki stereotyp (zapewne za Polski Ludowej) i teraz zbiera zwoje żniwo. Setki, tysiące młodych ludzi wali drzwiami i oknami do "ogólniaków", by później dostać się na wymarzone studia. Bo dzięki nim będzie praca, będą pieniądze i w ogóle będę kimś. A bez papierka z uczelni, to co? Jesteś nikim?
Niestety, sporo osób tak uważa, zazwyczaj tych młodych, żyjących złudzeniami i marzeniami zaszczepionymi przez ich rodziców, nauczycieli i wszystkich tych, którzy na studia nie pójść nie mogli, bo takie były czasy. Tu dochodzimy do ważnego szczegółu "inne czasy". W realiach gospodarki socjalistycznej sprzed 1989 roku, tytuł magistra może wiązał się z jakimś prestiżem i pozwalał na otrzymanie lepiej płatnej pracy, bo studentów było niewielu. I nawet nie poruszę tematu poziomu ówczesnego szkolnictwa, do tego co jest dzisiaj. Ale wracając do prestiżu statusu magistra: w roku akademickim 1990/1991 studiowało w Polsce 403 tysiące osób (przy populacji wynoszącej 38,1 mln), a w 2007/2008 roku było już ich 1.930 tysięcy (przy populacji wynoszącej 38,5 mln). [1] [2]. Daje nam to wzrost o 479% przez 17 lat. Nieźle. Ale czy można wciąż mówić o jakimś prestiżu? Może istnieje on w przypadku niektórych kierunków. Sprawdźmy jak jest z bezrobociem, czy tu sprawa kształtuje się bardziej optymistycznie? Ilość bezrobotnych absolwentów szkół wyższych w 2000 roku: 69 tysięcy, a w 2012 roku 250 tysięcy, czyli wzrost o 363%. A jak ta wartość kształtuje się w innej grupie, na przykład absolwentów zasadniczych szkół zawodowych: 99 tysięcy w 2000 roku i 60 tysięcy w 2012, to spadek o 60%. [3] Analiza? Interpretacja? Pozostawiam to Wam.
Szkoda, że żaden młody człowiek nie przeanalizuje tych danych, zanim podejmie decyzję o wyborze szkoły średniej, a później uczelni. Zrobią to, ale dopiero jak już będzie za późno. Jak już będą biegać, z niewartym funta kłaków, dyplomem, od biura do biura, no i do urzędu pracy. Przeczytałem dziesiątki artykułów pod tytułem "Oszukane pokolenie", w których autorzy próbują znaleźć winnych stanu tej rzeczy. Tylko, że nie ma tu jakiejś konkretnej grupy, którą można oskarżyć. Winny jest każdy z nas. Każdy, kto nie potrafił pomyśleć sam za siebie. Zastanowić się, co tak na prawdę chce w życiu robić.
Mija jakiś czas boju o wymarzony etat w urzędzie/banku/biurze, no i w końcu udaje się. Staż z urzędu pracy za pieniądze o których lepiej nie wspominać. Praca w Call Center, jako przykuty do biurka niewolnik, zamknięty w boksie (celi) o powierzchni jednego metra kwadratowego. Kiedyś zakuwano w kajdany, dziś ich rolę pełni kabel od myszki i drugi od słuchawek. Niezależnie gdzie się pracuje, dla kierownictwa liczą się słupki, cyfry, targety, deadline'y. Pracownik jest tylko narzędziem służącym do osiągnięcia tych celów. Czasem nawet o narzędzia (np. komputery) lepiej się dba niż o pracownika.
Jest jeszcze jedna sprawa. Według profesora ekonomii Matsa Alvessona ze szwedzkiego Uniwersytetu w Lund im jesteś głupszy, tym bardziej pasujesz do korporacji. "Mats Alvesson przekonuje, że wysokie IQ zabija efektywność. W momencie, gdy w firmie znajduje się kilka wybitnych jednostek, zaczynają się schody - czytamy w magazynie "Fortune" - osoby te zaczynają kwestionować poszczególne procesy, proponują udogodnienia, spierają się co do zasadności określonych działań, kształtu struktury organizacyjnej, itd. Innymi słowy następuje swoiste przeintelektualizowanie. Dlatego też, najlepszym nawozem dla rozwoju korporacji jest tzw. "funkcjonalna głupota". Mowa o sytuacji, w której większość pracowników to jednostki niezbyt lotne, które po prostu robią swoje - o nic nie pytając i nie starając się wprowadzać ulepszeń..." Więcej możecie poczytać tutaj oraz tutaj. Dokładnie tak samo jak w wojsku. Żołnierz ma wykonywać rozkazy, a nie je kwestionować. Dlaczego więc, tak wiele osób pcha się drzwiami i oknami do pracy w korporacyjnych biurach? Tylko dlatego, że panuje stereotyp "dobrej" pracy za biurkiem i "ciężkiej" pracy fizycznej? Czy raczej jest tak jak to powiedział Ambrose Bierce: "Inteligencja jest to choroba umysłowa – na szczęście mało rozpowszechniona." [4]
Ilu ludzi zajmujących się "wymarzoną" pracą, na której osiągnięcie poświęciło lata (edukacja, poszukiwanie, staże itp.), jest teraz z niej zadowolonych? Zapewne wielu, bo mają pieniądze i robią coś, nad czym nie muszą się wiele zastanawiać, "robią swoje". Ale jest też taka grupa, która myśli sobie: "co ja tu robię!? Przecież to nie jest kompletnie to, co ja chcę robić!" Jeżeli kiedykolwiek tak sobie pomyślałeś, to może czas zacząć coś zmieniać, póki nie będzie za późno. Oczywiście będąc już w dorosłym życiu, w sytuacji, w której musisz się samemu utrzymywać i ciągle pracować, nie można za bardzo rzucić wszystkiego i pójść do szkoły czy na kurs, w celu zdobycia nowego zawodu. Jest to trudne, ale nie niemożliwe. Dlatego ja wypatruję możliwości, które umożliwią mi zdobycie doświadczenia w jednym z zawodów, które zawsze chciałem wykonywać. Zająć się stolarstwem lub zaciągnąć na statek, bo to są zajęcia, o których myślałem od zawsze. Tak samo jak podróżować. Ale na pewno nie robić tego, co robię teraz.
A czy ty robisz, albo zmierzasz do tego, co chcesz w życiu naprawdę robić? Którą rolę wybierasz: Biurowy Szczur czy Wilk Morski?
W zeszły piątek na wody doków dawnego portu londyńskiego wpłynął żaglowiec. Trzymasztowy bark "Gorch Fock" przycumował do kei, tuż przy moim biurze. Nieco groteskowy to widok na tle szklanych drapaczy chmur. Piękno żaglowca nijak nie komponuje się z brzydotą betonowego miasta. Mijam go codziennie od kilku dni i obserwuję, jak tylko długo mogę. Mam wrażenie, że kompletnie tu nie pasuje. Tak jak ja. Czy nie powinienem uznać tego za znak?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz