Uwaga! Poniższy post zawiera spoilery
dotyczące fabuły filmu "Searching for Sugar Man" reż.
Malik Bendjelloul. Jeżeli jeszcze nie oglądałeś/aś tego filmu proponuję (i
zachęcam) zrobić to zanim przeczytasz poniższy post.
Jakiś czas temu, dzięki podpowiedzi mojej
siostry, obejrzałem poruszający film dokumentalny zatytułowany "Searching for Sugar Man" w
reżyserii Malik Bendjelloul (za który dostał, w tym roku, Oscara w kategorii
pełnometrażowy film dokumentalny). Jest to niesamowita historia pewnego muzyka
z Detroit, która bardzo zapadła mi w pamięć. Sixto Rodriguez w swoim kraju i
rodzinnym mieście był kompletnie zapomnianym i niedocenionym artystą. Na dwóch nagranych płytach, nie zarobił ani centa, musiał ciężko pracować na
budowie, aby utrzymać swoją rodzinę. Tymczasem, w oddalonym o ponad 13000
kilometrów Kapsztadzie w RPA, miał status megagwiazdy, był bardziej
rozpoznawalny niż Rolling Stones czy The Beatles. Rozeszło się tam pół miliona
jego płyt (z których też nie zobaczył ani centa), ale nikt nie miał pojęcia,
ani możliwości odnalezienia artysty. I tak uśmiercony przez nich Rodriguez,
przez ponad ćwierć wieku robił wielką karierę, nie mając o tym najmniejszego
pojęcia. I oto nagle zostaje odnaleziony przez fanów z RPA, którzy opowiadają
mu niewiarygodną historię fenomenu jego muzyki, jaki trwa od dawna, na drugim
krańcu świata. W życiu zapomnianego artysty dochodzi do nieoczekiwanego zwrotu.
Ale czy na pewno? Zagranie kilkunastu koncertów (a pewnie i więcej, ponieważ
Sixto po dziś dzień koncertuje w Kapsztadzie) dla dwudziestotysięcznego tłumu
musiało być dla niego niesamowitym przeżyciem. Nagle jego status zapomnianego
muzyka przemienił się w status megagwiazdy. Zaczęto o nim mówić w mediach i to
nie tylko w RPA, by ostatecznie nagrać film dokumentalny, który dostał Oscara!
Nagle pojawiły się pieniądze z koncertów (zapewne sprzedaż legalnych płyt
wzrosła i to nie tylko w Afryce). W życiu Rodrigueza zmieniło się wszystko,
tylko nie on sam. Dalej mieszka w tym samym domu, od 40 lat. Wciąż zajmuje się
tym, co robił wcześniej. I ciągle żyje bardzo skromnie, pieniądze z muzyki
rozdaje rodzinie i przyjaciołom. I właśnie to jest w tej historii najbardziej
niesamowity element. Człowiek, który najpierw stracił wszystko (tak wiem, nie
był tego świadomy, ale zawsze) nie zrobił żadnej kariery muzycznej, na którą
niewątpliwie zasługiwał. Po wielu latach dowiaduje się, że gdzieś tam na
świecie są ludzie, którzy uwielbiają jego muzykę i chcą oglądać go na scenie,
nie zmienia w jego życiu nic! Dalej jest takim samym człowiekiem, jakim był
wcześniej. Nie zależy mu na sławie i pieniądzach. Wystarczy mu skromne życie,
jakie prowadził dotychczas oraz świadomość, że co jakiś czas może udać się do
Kapsztadu i wystąpić przed rozkrzyczanym, ubóstwiającym go tłumem ludzi.
Zastanawia mnie ile osób potrafiłoby
zachować się podobnie? Ile ludzi nie dałoby się porwać pokusie zrobienia
wielkiej kariery, zarobienia dużych pieniędzy i przywdziania maniery gwiazdy.
Czy ja bym też tak postąpił? Nie wiem.
Jest jeszcze jedna zastanawiająca kwestia
natury nieco filozoficznej. Chodzi o przewrotność losu, choć tym razem w
pozytywnym znaczeniu, bo to co przytrafiło się Rodriguezowi, niewątpliwie można
nazwać historią z "happy end'em". Co jeśli stracimy coś bardzo dla
nas ważnego, coś na czym nam zawsze zależało. Zakładam, że nie jesteśmy w
stanie nic zrobić, aby zmienić tego stanu rzeczy. Koleje losu sprawiły, że nie
dane jest osiągnięcie celu, a jedyne, co możemy zrobić, to czekać lub po prostu
zapomnieć i iść przed siebie dalej. Moje pytanie brzmi: czy warto jest czekać
bezczynnie aż coś się wydarzy, może za rok, dwa, ale może za 25, 30 lat? Tak
jak to było w przypadku Sixto. Czy po prostu odpuścić sobie i zająć się nowymi
i całkowicie odmiennymi sprawami. Choć w takim przypadku ryzykujemy, że
przegapimy szansę odzyskania tego, co kochaliśmy przez tyle lat. Czekacie czy
zapominacie?
Ja już swoją odpowiedź wybrałem.
Sixto Rodriguez - I Think of You
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz